środa, 25 września 2013

You've gone away, You don't feel me here anymore.



Czy w obliczu jednej z największych życiowych tragedii serce człowieka może zadudnić w innej tonacji niż cierpieniu? Czy to jest możliwe, by zakochać się w zupełnie obcej osobie od pierwszego wejrzenia?

Nie mogłem być dawcą. Sebastian również. Nikt z rodziny, Iwona... Nie było jej. Kolejne próby pozyskania dawcy kończyły się fiaskiem. A liczył się czas. Coraz chudsza Dominika posapywała niespokojnie przez sen, tuląc do siebie wielkiego misia.

- Musisz mi zaufać, Krzysztof. Wiem co może pomóc twojej córce- szepcze, trzymając mnie za rękę.
- Nawet nie wiem jak masz na imię. Nic o tobie nie wiem, dlaczego powinienem ci ufać?- badam ją. Próbuję cokolwiek wykrzesać z tego pytajnika jakim jest.
- Nadzieja. Mam na imię Nadzieja- uśmiecha się smutno, aż mam ochotę ją przytulić. Pozwala na to. Pod palcami czuję jej miękkie włosy, słyszę cichutki oddech, chłonę cudowny zapach.
- Powiedz mi, kim naprawdę jesteś? Dlaczego wciąż do mnie przychodzisz...?- odsuwam ją na odległość ramienia i zaglądam w tajemnicze oczy, pełne niewymownego bólu.
- Już kiedyś mówiłam, nie słuchasz mnie. Jestem nikim- spuszcza głowę, ucieka wzrokiem. Chwytam delikatnie jej podbródek i unoszę.
- Pocałuj mnie, proszę- szepczę, patrząc w jej nieziemskie oczy. Jest tak piękna, tak oderwana od rzeczywistości i tak inna niż wszystkie kobiety które poznałem w swoim życiu, że tracę rozum.
- Nie mogę- wyrywa się i wstaje.
- Dlaczego?- podnoszę się, podchodzę, ale ona znów ucieka. Jak nimfa.
- Po prostu. Jestem tu w innym celu- okrywa śpiącą Dominikę kołdrą, którą dziewczynka zrzuciła przez sen.
- Jakim?- staję po drugiej stronie łóżka i dotykam czółka córki, nie spuszczając wzroku z Kobiety.
- Niedługo się dowiesz. Teraz muszę już iść.
- Chcę wiedzieć teraz. Powiedz mi!- nalegam, czym ją płoszę.
Wybiega na ciemny korytarz.

- Zaczekaj, proszę, Nadzieja!- doganiam ją i łapię za rękę.
- Słucham, Krzysiu- odwraca się do mnie, w ciemności świecą tylko chabrowe oczy. Dotykam jej ciemnych włosów, przymykam oczy, zapamiętując ich fakturę. 
- Powiedz że nic nie czułaś. Że ani przez moment naszej krótkiej znajomości nie zbliżyliśmy się do siebie- żądam swoim rozedrganym sercem.
- To nie tak, ty nie rozumiesz…
- To mi wyjaśnij.
- Krzysztof, nie mogę- płacze- bardzo bym chciała ale nie mogę. Zadzwoń pod ten numer, proszę- podaje mi kartkę z rzędem 9 cyfr i znika. Nie biegnę za nią. Czuję się spokojny. Spokojny i lekki.Usypiam na fotelu obok córeczki i budzę się dopiero na porannym obchodzie.

Robię co mówi i już na drugi dzień zaskoczony mężczyzna spod numeru poddaje się testom.Wynik pozwala na przetoczenie komórek chrząstkotwórczych mojej córce i w ten sposób ratuje jej życie.
- Skąd pan miał mój numer?- pyta, gdy jest po wszystkim i odprowadzam go do wyjścia.
- Podała mi pewna kobieta, którą poznałem tu, w szpitalu- czuję się rozkojarzony, już któryś dzień nie widzę Nadziei. Jego pytania tylko przywołują w pamięci lazur jej oczu.
- Przedstawiła się?- natręt z niego, a ja niecierpliwię się coraz bardziej.
- Tak. Ma na imię Nadzieja- próbuję być miły, przecież właśnie uratował Dominikę, gdy ja nie mogłem.
Blednąca twarz mojego rozmówcy i osuwające się ciało o ścianę wprawia mnie w kompletną dezorientację. Jego rozbiegane oczy pokrywają się mgłą wspomnień, widzę że nie jest w tym samym świecie co ja.
- To niemożliwe, proszę pana. Nadzieja jest tylko jedna. A ona nie żyje. Moja żona, matka mojego dziecka.
- Nie, chyba się nie zrozumieliśmy. Dała mi pana numer, kazała zadzwonić i wybiegła. Pewnie za chwilę tu przyjdzie cieszyć się razem z nami- silę się na uśmiech- Musimy mówić o dwóch różnych osobach...
- Może pan ze mną podejść w jedno miejsce?- pyta rozedrganym głosem, kiwam twierdząco głową, chcąc wyjaśnić to śmieszne nieporozumienie.

Idziemy. Z rosnącym niedowierzaniem podążam za brunetem do sali konferencyjnej. Tu, na ścianie, widnieją fundatorzy i darczyńcy szpitala. Trzecie zdjęcie od prawej, w najwyższym rzędzie powoduje że zastygam bez ruchu. Chabrowe oczy, patrzące na mnie z tym samym wyrazem twarzy, rozumiejącym i pokrzepiającym jak dzień wcześniej. Oczy, w których się zakochałem.
- Czy to możliwe?- pytam drżącym z emocji głosem i opieram się o najbliższe krzesło- przecież czułem jej ciepło, rozmawiałem z nią, dotykałem…- kręcę z niedowierzaniem głową, a myśli wiją się z prędkością światła w moim umyśle.
- Nadzieja udzielała się tu w pomoc, została honorowym darczyńcą, pracowała też jako pielęgniarka, choć nie musiała, bo odziedziczyłem po rodzicach fortunę. Wierzy pan w cuda?- tu spogląda na mnie, ściągając brwi w zastanowieniu- Ja dawno przestałem. Kiedy mój synek trafił na ten oddział, pięć lat temu, sądziłem że to koniec świata. Próbowaliśmy wszystkiego, każdej, nawet najdroższej metody leczenia. Nic nie działało. Nie mogłem pogodzić się z jego chorobą, wyniszczającą i zabijającą to drobne ciałko. Nadzieja trwała. Do końca wierzyła, że Kubuś wyzdrowieje, żyła każdym jego świszczącym oddechem i lichym uśmiechem. Ja nie dałem już rady, nie mogłem na to patrzeć. Któregoś dnia poczuł  się lepiej. Sam usiadł, przytulił się do niej i kazał opowiedzieć sobie bajkę. A potem zamknął oczy i umarł w jej matczynych ramionach. Ona nie wierzyła, nie umiała się z tym pogodzić- tu załamał mu się głos i gęste łzy popłynęły po policzkach, ale mówił dalej, a ja słuchałem ostatkiem sił psychicznych- zabiła się. Była tu pielęgniarką, wiedziała gdzie leżą najsilniejsze leki. Nie udało jej się odratować- kończy, zasłaniając rozpostartymi palcami zapłakane oczy- Teraz chyba znów zacznę wierzyć w cuda.
Milczę. Przez minutę stoję w rozkroku z pochyloną głową, oparty całym ciężarem o krzesło. On mnie nie pogania. Jednoczymy się we wzajemnym wspomnieniu i bólu, zbieram siły na cokolwiek co wykracza poza wegetatywny odruch rdzeniowy jakim jest oddychanie. W końcu podnoszę na niego zaszklony wzrok.
- W takim razie i ja panu coś powiem. Przestałem wierzyć w Boga, ale ona otworzyła mi oczy. Straciłem Nadzieję, ale odzyskałem nadzieję. W życie, w córkę, w siebie. Przecież to dzięki niej Dominika żyje, nigdy nie poznałbym pana… - urywanym głosem opowiadam mężowi- tak, mężowi- Nadziei co jej zawdzięczam-Dziękuję- mówię, ściskając z wdzięcznością jego drżącą dłoń.
- Pokochał ją pan, prawda?- pyta cicho, ocierając załzawione policzki.
- Tak. Przeszkadza to panu?
- Jej nie da się nie kochać- mówi w przestrzeń i odchodzi. 

Kim była? Duchem? Istotą zamkniętą między światami? Aniołem? Pamiętam wszystko co mówiła. Każde słowo. I teraz łączę je w całość. Dopasowuję elementy układanki, jaką była Nadzieja.

Nigdy nie spotykałem jej, gdy ktoś był w pobliżu.
Ulatniała się, gdy Dominika miała się obudzić.
Rozmawiała ze mną o Bogu. Hiob. Jej opowieść o Hiobie. Czyż to nie znamienne? Ktoś musiał wysłać ją z tą treścią. Ktoś, komu na mnie zależało. Kto cały czas był przy mnie, mimo że bluźniłem.
Nakierowywała mnie na właściwe ścieżki.
Zabrała z deszczu, nie pozwoliła zrobić nic głupiego.
Pokazała świetlicę, dała dzieciom szczęście.
Naprawiła skomlącą duszę, odprawiając tym samym pokutę za swoje grzechy.
Pokochałem ją. Pokochałem Nadzieję, która była tylko i aż wysłannikiem niebios.

Ze łzami w oczach opuszczam szpital, trzymając Dominikę na rękach a Sebastian niesie torbę z rzeczami. Ostatni raz spoglądam na to niezwykłe miejsce, gdzie doświadczyłem prawdziwego cudu. Doświadczyłem spotkania Nadziei. A ona naprawiła moje życie. Naprawiła mnie.

~*~

To już koniec. Pisząc tę historię, płakałam jak dziecko, chyba jeszcze nigdy nie wlałam w swoje opowiadanie tylu emocji. Miała być smutna, i może zakończenie nie jest grobowe, jednak i tak długo nie mogłam dojść do siebie po jego napisaniu. Nie wiem czy Wam przypadnie do gustu, dajcie znać w komentarzu. Te, które zazwyczaj tego nie robią- proszę, napiszcie chociaż dwa słowa, chciałabym wiedzieć ile tak naprawdę osób ze mną było. 

A cuda się zdarzają, wszędzie wokół nas. Krzysztof odczuł to na własnej skórze. Kto wie, może i do Was kiedyś przyjdzie Nadzieja? :)
S.